wtorek, 24 lutego 2015

Sue Monk Kidd - "Czarne skrzydła"



Dzisiejsze kobiety mogą wszystko. Czasami mam wrażenie, że przypominają roboty wielofunkcyjne, które po 8 godzinach pracy zawodowej wracają do domu, gdzie czeka na nie kolejny etat, tym razem w roli kury domowej. W międzyczasie muszą jeszcze znaleźć czas na rozwijanie pasji (im bardziej wymyślnej i pracochłonnej tym lepiej) oraz zabiegi upiększające od katorżniczego treningu na siłowni, po wizytę u zaprzyjaźnionej kosmetyczki. Nie ma takiego zawodu, którego kobieta nie mogłaby wykonywać. Nie ma takiego miejsca, do którego nie mogłaby dotrzeć. Ba! Nawet nasz premier(a?!) jest kobietą.

W czasie kiedy mamy to wszystko i regularnie narzekamy na swój los, warto przypomnieć sobie, że ktoś nam to kiedyś wywalczył. Zapomniałyśmy już chyba, że kiedyś kobieta nie miała prawa głosu, nie mogła się uczyć, a samotne podróże przyprawiały niektórych o palpitacje i globusy. Właśnie o tej walce i o tych trudnych czasach, kiedy kobieta mogła co najwyżej ładnie wyglądać u boku męża, opowiadają „Czarne skrzydła” Sue Monk Kidd.

Główna bohaterka, Sarah Grimké, pochodzi z wielce szanowanej rodziny południowców. Jest dziewczynką ambitną, która uwielbia dyskutować z ojcem i braćmi. Marzy, by tak jak oni, w przyszłości zostać prawnikiem. Niestety, nie rozumie jeszcze, że przeczytane książki nie otwierają przed nią drzwi do świata mężczyzn, a co najwyżej pozwalają na zaglądnięcie do niego przez okienko, które jednak wkrótce zostanie z hukiem zatrzaśnięte.

Kiedy Sarah dostaje w prezencie urodzinowym własną niewolnicę Szelmę, postanawia wyzwolić dziewczynkę. Nocą studiuje prawnicze księgi ojca i  tworzy akt wyzwolenia, który ma otworzyć przed małą murzynką drogę do wolności, a jej pozwoli na zdobycie uznania ojca. Niestety, to właśnie w tej chwili, dowiaduje się ona, na jakich prawach oparty jest ówczesny świat i wtedy też poprzysięga sobie, że będzie z nimi walczyć.

„Czarne skrzydła” to w mojej ocenie nie tylko historia niewolnictwa w Stanach Zjednoczonych ale przede wszystkim historia o niezłomności ducha. O tym, że nie wolno nam pozwolić, aby ktoś zabił nasze marzenia, i że nie ma takiej bariery, której nie moglibyśmy pokonać. To przepiękna książka o nadziei, walce i czasach słusznie odeszłych. Pozwoli nam ona docenić to, co z takim trudem wywalczyły dla nas nasze prababki.

sobota, 21 lutego 2015

Colleen Hoover - "Hopeless"

Lekturę „Hopeless” zaczęłam w pociągu, wracając w wyjazdu służbowego do domu. Chciałam przeczytać na szybko coś lekkiego, tak żeby weekend spędzić już z lekturą nieco ambitniejszą. Przeszukując biblioteczkę zgromadzoną na Kindlu w ręce wpadło mi „Hopeless”, które zgrałam tam już jakiś czas temu dla nastoletniej siostry. Wiem, że Młodej lektura się spodobała, bo z zapartym tchem czekała na kolejne książki tej autorki, więc postanowiłam przekonać się o co tyle zamieszania.

Sky to dziewczyna inna niż wszystkie jej rówieśniczki – żyje bez telewizora, komórki czy internetu, uczy się w domu, a jej jedyną przyjaciółką jest puszczalska dziewczyna z naprzeciwka. Kiedy postanawia więc zmienić swoje życie i po raz pierwszy przekroczyć mury liceum, łatwo domyślić się, że lekko nie będzie. Na domiar złego Sky zakochuje się po raz pierwszy w swoim nastoletnim życiu. Dean Holder wydaje się najgorszym możliwym wyborem - rok wcześniej wyleciał ze szkoły za brutalne pobicie geja, a jego wybuchy agresji są już wręcz legendarne. Za jego sprawą życie Sky całkowicie się zmienia…

Gdyby Colleen Hoover pociągnęła fabułę w kierunku nieszczęśliwej miłości nastolatków, zapomniałaby o książce w pięć minut po jej przeczytaniu. Na szczęście tak się jednak nie stało i chociaż daleko mi już do nastoletnich wzruszeń, ta historia naprawdę zrobiła na mnie wrażenie. 

Sky nie jest bowiem tym kim myślała, że jest. Całe jej życie okazuje się być fałszem, a odkrycie prawdy o przeszłości może okazać się bardziej bolesne niż dotychczasowe kłamstwa. Kiedy Sky dowie się co kryje się za tatuażem z napisem „Hopeless” nic już nie będzie takie samo.

Książkę czyta się bardzo dobrze i szybko. Akcja niesamowicie wciąga i ciężko stwierdzić kiedy dokładnie lekki romans zamienia się w historię o trudnym dorastaniu i życiowych wyborach. Pomimo poruszanej tematyki „Hopeless”  jednak nie przytłacza i udowadnia, że nurt „young adult” trafia także do nieco starszych czytelników. 

I tak "ambitniejszą" lekturę postanowiłam zostać w kącie, a sama czytam już "Losing Hope"...

poniedziałek, 16 lutego 2015

Michael Dobbs - "House of cards"



Czy kiedykolwiek zastanawialiście się jak wygląda zdobywanie władzy „od kuchni”?  Ilu ludzi pracuje na sukces lidera i jak są wynagradzani za swoją pracę?

„House of cards” opowiada o tym, co dzieje się, kiedy jeden z autorów sukcesu nowego rządu nie dostaje obiecanej nagrody. Francis Urquhuart jest jedynym z najbardziej zaufanych ludzi premiera - szefem dyscypliny w jego gabinecie. Zna najciemniejsze grzeszki każdego z posłów partii rządzącej i nie raz tuszował skandale na najwyższych szczeblach władzy. Kiedy więc po wygranych wyborach nie dostaje obiecanej ministerialnej teki postanawia zemścić się na partyjnych kolegach i  samemu sięgnąć po najwyższy urząd.

Czytając „House of cards” mamy wrażenie, że obalenia rządu jest wyjątkowo łatwym zadaniem, a cała wielka polityka to tylko układanie tytułowego domku z kart – jeden niewłaściwy ruch i cała konstrukcja może runąć. Książka przypomina wielką grę w szachy, gdzie przewidując ruchy przeciwnika jesteśmy w stanie skłonić go do zrobienia dokładnie tego, czego pragniemy.

Książka Michaela Dobbsa powstała na długo przed sukcesem amerykańskiego serialu, a obecnie została jedynie lekko odświeżona. W żadnym jednak momencie lektury nie odczułam, że książka jest prawie moją rówieśniczką (aż szkoda, że nie jest ona o rok starsza – mogłabym zaliczyć szczególnie kłopotliwy punkt w tegorocznym wyzwaniu czytelniczym;)). Nie raził mnie zupełnie brak smartfonów, internetu czy innych nowinek XXIw., a bohaterowie wydawali się nie starszymi, a mądrzejszymi kolegami naszych dobrych znajomych z Wiejskiej. Z każdą kolejną stroną coraz bardziej dawałam się wciągnąć w polityczną grę i patrzyłam jak bohaterowie zbliżają się do nieubłaganego finału.

Książka stanowi doskonałą reklamę dla serialu, którego z niewiadomych przyczyn jeszcze nie oglądałam, a co z pewnością niedługo nadrobię. Czytało się ją szybko i przyjemnie, choć muszę przyznać, że początek – gdzie autor wprowadził na raz całą plejadę bohaterów, wydawał się nieco zagmatwany. Akcja jednak szybko stała się tak porywająca, że o początkowych zastrzeżeniach z łatwością zapomniałam.

Zdecydowanie polecam!

niedziela, 1 lutego 2015

Ewa Stec - "Klub Matek Swatek"





„Klub Matek Swatek” jest lekturą lekką, łatwą i przyjemną. Ewa Stec specjalizuje się w takich książkach – jej „Romans z trupem w tle” sprawił, że śmiałam się do łez. Podobnie było z KMS, który miał dla mnie specjalne znaczenie – na zakup książki zdecydowałam się po tym jak moja mama przeczytała mi jej opis.

Otóż Beata (jak moja mama) jest matką zrozpaczoną, że jej już nie taka młoda córka
Ania (muszę pisać jak mam na imię?) wciąż nie ma męża. W związku z tym postanawia wraz z koleżankami-emerytkami, działającymi w ramach Klubu Matek Swatek, odnaleźć dla niej księcia z bajki. Obrotne emerytki nie przewidziały jednak, że Ania sama radzi sobie całkiem nieźle i już pierwszego dnia po przeprowadzce do wymarzonego mieszkania poznaje interesującego mężczyznę…a nawet dwóch!

Jak to jednak w życiu bywa do „i żyli długo i szczęśliwie” nie tak łatwo dojść, w związku z czym nasze bohaterki będą musiały przebrnąć przez całą masę komplikacji, w które, nie mam co ukrywać, same się wpakowały.

Książka Ewy Stec jest doskonałą receptą na szaro-bure zimowe popołudnie i jestem pewna, że jeszcze przed nastaniem wiosny sięgnę po drugą część KSM, w której szalone babcie podbijają Londyn.