niedziela, 28 czerwca 2015

Natasza Socha - "Rosół z kury domowej"


Dzięki rewelacyjnej akcji autorki, która zaprosiła bloggerów do zapoznania się przedpremierowo z jej najnowszą książką, w końcu poznałam twórczość Nataszy Socha, która w moich czytelniczych planach gościła już od dawna. I co tu dużo pisać – zakochałam się. 

„Rosół z kury domowej” dosłownie pochłonęłam. I chociaż żywieniowe porównanie wydaje się tutaj pasować idealnie, tak dla mnie to spore zaskoczenie i to pod kilkoma różnymi względami. Po pierwsze – nienawidzę rosołu. Każda inna zupa to dla mnie prawdziwa uczta ale rosołu nie trawię. Brakuje mi w niej smaku, intensywności – tego co dodają do niego pomidory, ogórki czy nawet szpinak., dzięki którym rosół staje się zupą. Niestety, w moje tradycyjnej, śląskiej rodzinie coniedzielny rosół to podstawa i obawiałam się, że książka może chociażby tylko z tego względu wzbudzić podobną niechęć do znienawidzona „nudelzupa”.

Ku mojemu zaskoczeniu, bez obrazy dla dla talentów kulinarnych mojej mamy czy babć, rosół Nataszy Socha był najlepszym jakiego kiedykolwiek kosztowałam. I to mimo tego, że tematyka książki była absolutnie „nie moja”. Trudno bowiem wyobrazić sobie kogoś, do kogo mniej pasowałoby określenie kura domowa niż do mnie… Nie mam własnego domu, nie mam dzieci, nienawidzę prac domowych, a ostatnio prawie podpaliłam mieszkanie smażąc kotleta. Zdecydowanie nie jestem perfekcyjną panią domu. Ba! Określiłabym się raczej mianem domowej katastrofy.

Tymczasem, książka o czterech kurach domowych na zakręcie, bawiła mnie setnie, jednocześnie skłaniając do poważnej refleksji, o tym co dzieje się z kurą pozbawioną koguta. Powody mogą być różne – samiec mógł znaleźć sobie inną nioskę, czy też okazać się zakałą kurzego rodu, której nawet na rosół szkoda… Tak czy siak, cztery kobiety-kury, muszą ruszyć kupry w domowego kurnika i ruszyć na podbój świata. A robią to w naprawdę spektakularny sposób…

Ta książka to nieco zwariowana historia o odkrywaniu siebie na nowo, o kobiecej przyjaźni i solidarności. Opowieść obowiązkowa nie tylko dla ptactwa domowego, ale też dla każdej pani, która ma ochotę się pośmiać. Polecam!

A może uda się zachęcić do lektury jakiegoś pana?

* e-book udostępniony przez autorkę, premiera książki już 29 lipca

środa, 17 czerwca 2015

Jo Nesbø - "Krew na śniegu"



 Czerwiec to miesiąc wydawniczych wspaniałości – nie dość, że w końcu wydano książkę Läckberg, to jeszcze pojawił się nowy Jo Nesbø! Co prawda „Krew na śniegu” nie jest kontynuacją cyklu o Harrym Hole (ileż można czekać?!) i nie zasługuje nawet za bardzo na miano książki – to bardziej opowiadanie, raptem 167 stron – ale jest! I to jest bardzo, ale to bardzo dobrze:)

Główny bohater, Olav, jest przestępcą – płatnym zabójcą. Został nim po tym jak nie udało mu się zostać kierowcą innych bandziorów i okazało się, że nie nadaje się także do napadów – za bardzo współczuje ofiarom. Olav nie zrobił też kariery jako alfons – jak nie zakochał się w którejś z pracujących dla niego dziewcząt, to i tak nie mógłby ich zdyscyplinować. Kobiet nie bije. Co więc wydarzy się kiedy ten bandzior o złotym sercu, który oddał wszystkie pieniądze żonie jednej ze swoich ofiar, dostanie zlecenie zabójstwa żony szefa? No cóż…całe Oslo będzie miało o czym mówić przed długi czas.

„Krew na śniegu” odbiega konwencją od wcześniejszych dzieł Nesbø, które czytałam. Ponieważ lektura „Łowcy głów” jest wciąż przede mną, nie mogę zweryfikować zasłyszanych opinii, że prezentowany jest tam taki sam czarny humor. Bo najnowsza książka autora właśnie taka jest – pełna czarnego humoru i zabawy konwencją thrillerów. Trup ścieli się gęsto, mamy gangsterski półświatek Oslo i  niby wszystko powinno być podobnie, ale wychodzi zupełnie inaczej. I chociaż nasz bohater to bezwzględny morderca, darzymy go ciepłymi uczuciami i kibicujemy jego dokonaniom, a pod nosem praktycznie cały czas gości nam ironiczny uśmieszek. I kiedy już wiemy, że książka naprawdę, ale to naprawdę nam się podoba – koniec. Moim zdaniem książce zabrakło co najmniej 200 stron do ideału.

Panie Nesbø, zagwarantował mi Pan wspaniałą wieczorną rozrywkę, talentu komediowego nie sposób Panu odmówić ale na litość Boską – pisz Pan w końcu co z Harrym!

środa, 10 czerwca 2015

Camilla Läckberg - "Pogromca lwów"


Ostatni długi weekend spędziłam w doskonałym towarzystwie mojej ulubionej Camilli Läckberg. Autorka długo kazała czekać na kolejną wizytę u bohaterów z Fjällbacki, a kiedy w końcu „Pogromca lwów” powstał, jego polski wydawca testował cierpliwość czytelników – na facebook’owym koncie autorki ukazywały się wiadomości o premierach książki w praktycznie całej Europie, a Polacy wciąż czekali… Nie ukrywam, że pozostawiło w to we mnie pewien niesmak ale i zaostrzyło apetyt na lekturę. Na szczęście, po długim oczekiwaniu, doczekałam się i tuż po premierze zabrałam się za czytanie.

Istnieje grupa autorów, których książki czytam w ciemno – wiem, że się na nich nie zawiodę i że niezależnie od wszystkiego, będą oni utrzymywać stały, wysoki poziom. Co oczywiste, Camilla Läckberg zalicza się do nich i jako moja pierwsza kryminalna miłość stanowi punkt odniesienia dla innych autorów tego gatunku. I tak, przynajmniej dla mnie, znakomita skądinąd Katarzyna Puzyńska zawsze będzie jedynie „polską Läckberg”, a Charlotte Link będzie tylko prawie tak dobra jak Szwedka.

Na „Pogromcach lwów” się nie zawiodłam, a autorka potwierdziła swoje mistrzostwo. Książka jest jak powrót do dawno niewidzianych przyjaciół, których zastajemy w kolejnym etapie ich życia – Erica i Patrik przeżywają trudy „buntu dwulatków”, Anna walczy o swoje małżeństwo, a Martin stara się pozbierać po śmierci ukochanej żony. Jednocześnie Fjällbacką po raz kolejny wstrząsa zbrodnia – zaginiona kilka miesięcy wcześniej nastolatka zostaje potrącona w środku lasu przez samochód, a wyniku doznanych obrażeń umiera. Okazuje się jednak, że przed wypadkiem była ona okrutnie okaleczona – pozbawiono ją najważniejszych dla człowieka zmysłów (tutaj nie mogłam się odpędzić od porównań z motywem trzech mądrych małpek z  "Więcej czerwieni" K.Puzyńskiej).

Patrik i jego koledzy muszą nie tylko odpowiedzieć na pytanie, kto dopuścił się takiego okrucieństwa, ale również spróbować odnaleźć pozostałe zaginione nastolatki.
Erica tymczasem stara się odkryć co wydarzyło się w opuszczonym domu i czy Leila – kobieta, którą odwiedza w pobliskim więzieniu, jest faktycznie morderczynią i wyrodną matką, czy może za historią sprzed kilkudziesięciu lat kryje się niewyjaśniona dotąd tajemnica.

„Pogromca lwów” to uczta dla czytelniczych zmysłów i kolejna perełka w dorobku Läckberg. Książkę polecam każdemu, jako kolejny dowód na to, że nikt nie pisze tak doskonałych kryminałów, jak ta szwedzka autorka. Do Fjällbacki z książkową wizytą mam nadzieję wpaść jak najszybciej, a kto wie – może kiedyś uda mi się pojechać tam naprawdę?


niedziela, 7 czerwca 2015

Agnieszka Olejnik - "Dante na tropie"


Kolejny raz sięgnęłam po polskiego autora i kolejny raz jestem zachwycona! Powoli dochodzę do wniosku, że powiedzenie „cudze chwalicie, swego nie znacie” jest w 100% trafne. Tym razem zachwyciła mnie Agnieszka Olejnik i jej „Dante na tropie” – mieszanka kryminału, romansu i dawki świetnego humoru w jednym.

Zacznijmy od tego, że do książki zachęciła mnie piękna okładka z tytułowym Dante – wyżłem weimarskim, który wraz ze swoją panią tropi tajemnice małego miasteczka.
Ponieważ w pewnych kręgach moja obsesja na punkcie psów jest już doskonale znana, mogę Wam się przyznać, że już samo to sprawiłoby, że po książkę bym prędzej czy później sięgnęła. A ponieważ opis zamieszczony z tyłu wydawał się więcej niż zachęcający, kiedy tylko udało mi się „dobrać” do tej książki, wszystkie inne odeszły w (chwilowe) zapomnienie.

Główna bohaterka to bibliotekarka i polonistka, która w wielkim mieście robiła karierę w dziennikarstwie i romansowała z pewnym znanym aktorem. Pokiereszowana przez życie postanowiła jednak przenieść się na prowincję i wieść żywot nudnej starej panny z psem. A ponieważ od sąsiadów wolała książki, dom wkrótce stał się jej samotnią. Kiedy podczas spacerów z psem dokonała makabrycznego odkrycia, jej życie zmieniło się całkowicie. Nie dość, że nagle zamiast wyłącznie czytać, sama mogła stworzyć dobry kryminał, to jeszcze pewien mężczyzna sprawił, że zatęskniła za starym, dobrym romansidłem…A ona sama stała się jedną z głównych miejscowych atrakcji!

„Dante na tropie” to kryminał z gatunku tych przyjaznych dla czytelnika – czyta się go szybko, akcja jest dość wartka i zabawna, a perypetie głównej bohaterki przysłaniają nam koszmary zbrodni. Same morderstwa są opisane w sposób pobieżny i mało drastyczny, dzięki czemu książka nada się dla każdego z czytelników, także tych, którzy niekoniecznie marzą o bliskim spotkaniu z anatomią zbrodni. Intryga i wątek kryminalny są jednak dobrze przemyślane i dopracowane przez autorkę, dzięki czemu z przyjemnością przyznaję, że do końca nie domyślałam się, który z mieszkańców miasteczka okaże się złoczyńcą i jakie motywy nim kierowały.

Myślę, że tak jak pies idealnie nadaje się na wiernego towarzysza życia, tak książka „Dante na tropie” nada się na towarzysza wakacyjnego odpoczynku. Ba! Uważam nawet, że to lektura obowiązkowa w czasie urlopu;) Sama mam zamiar już niedługo przeczytać „Dziewczynę z porcelany”, którą również napisała Agnieszka Olejnik.



środa, 3 czerwca 2015

Heather Gudenkauf - "Małe cuda"


W ostatni piątek Wydawnictwo Filia zrobiło mi niesamowity prezent – otrzymałam do recenzji książkę, którą i tak planowałam zakupić i przeczytać w najkrótszym możliwym terminie, a to „Małe cuda” Heather Gudenkauf, polecane jako lektura obowiązkowa dla fanek twórczości Jodi Picoult. Jako wierna fanka tej ostatniej, mogę obiema rękami podpisać się pod taką rekomendacją.

Książka jest historią o silnych kobietach – tych małych i tych dużych. Naprzemiennie poznajemy w niej losy Ellen Moore – opiekunki socjalnej, której życie w wyniku jednego błędu zamienia się w koszmar i Jenny Briard – 10-latki, która samotnie wyrusza w podróż po szczęście. Ich losy splatają się w momencie, kiedy ich świat zawalił i żadna z nich nie wie, co dalej stanie się z ich życiem.

„Małe cuda” opowiadają historię podnoszenia się po upadku, walki o powrót do normalności i szczęścia, choć mam wrażenie, że to nie to w książce jest najważniejsze. Autorka przede wszystkim pokazuje nam siłę kobiet – tego jak jesteśmy w stanie walczyć o własne dzieci i jak bardzo każda z nas potrzebuje wzajemnej miłości i wsparcia. Pokazuje także, jak jeden błąd wpływa na życie nie tylko samej bohaterki, ale i całej jej rodziny. Uczy, że nie ma cenniejszego daru niż życie i zdrowie dziecka, że jest to dobro, o które walczyć powinien każdy z nas.

W książce pojawia się również wątek prawniczy, co obok doskonale skonstruowanej emocjonalnej historii, stanowi o podobieństwie twórczości Heather Gudenkauf do bestsellerowej Jodi Picoult. Autorka opisuje niejako „od środka” sposób działania amerykańskiego systemu opieki socjalnej, wskazując jak bardzo bezwzględne potrafią być momentami jego tryby. Aktualnym staje się pytanie, czy troska o bezpieczeństwo dziecka usprawiedliwia bezwzględne oddzielenie go od rodziców i na przykładzie Jenny wskazuje, jak bardzo traumatyczne dla nieletnich są takie przeżycia.

„Małe cuda” to moim zdaniem książka o kobietach i dla kobiet. Gwarantuje ona prawie 400-stronicową porcję wzruszeń i refleksji, i jako dramat obyczajowy zasługuje na uwagę fanów tego gatunku.

Co ciekawe, wydawnictwo postanowiło sprawić niespodziankę czytelnikom i opublikowało w wersji elektronicznej powiązaną z „Małymi cudami” nowelkę Gudenkauf pt. „Drobne kłamstwa” – ta przypomina z kolei mini kryminał i stanowi wspaniały wstęp do lektury „Małych cudów”.

UWAGA! „Drobne kłamstwa” są do pobrania za darmo na stronie Virtualo.pl (link tutaj ) 





* książka udostępniona dzięki uprzejmości Wydawnictwa Filia