Uwielbiam historie nieoczywiste. Takie, które wymykają się
utartym schematom, wodzą czytelnika z nos i bawią się konwencją. Niewątpliwie z
tym wszystkim mamy do czynienia w książce J.P.Delaneya W żywe oczy.
Po sukcesie znakomicie przyjętej Lokatorki autor serwuje na
wznowienie powieści, którą debiutował, a która pierwotnie nie wzbudziła oczekiwanego
zainteresowania. I choć lekturę samej Lokatorki wciąż mam przed sobą, wiem
już, że autor trafi do grona moich ulubieńców. W żywe oczy to bowiem
doskonała rozrywka, od której dosłownie nie mogłam się oderwać.
Główna bohaterka, Clair, jest aktorką, która z uwagi na
problemy z wizą zatrudnienie znajduje jedynie w kancelarii prawnej. Jej zadaniem
jest uwodzenie mężczyzn na zlecenie ich żon. Ten test wierności nie zawsze
jednak toczy się tak, jak powinien i kiedy jedna z klientek ginie, dziewczyna nagle
znajduje się w kręgu podejrzanych.
Dokładnie w tym miejscu rozpoczyna się gra autora w kotka i
myszkę z czytelnikami. Delaney wodził mnie za nos, jak nikt dotychczas, a
ilości zwrotów akcji mógłby mu pozazdrościć nawet Remigiusz Mróz. I choć
momentami akcja stawała się już naciągnięta do granic możliwości, a ja gubiłam
się już całkowicie, w tym, kto tak naprawdę jest podejrzanym, to nie zmieniło to
niczego w efekcie wow, jaki książka we mnie wzbudziła.
W żywe oczy to z pewnością jedna z ciekawszych jesiennych
premier, którą z czystym sumieniem gorąco Wam polecam.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz