W
wielu miejscach i przy wielu okazjach wspominałam już, że moje pierwsze
spotkanie z Katarzyną Bondą, która okrzyknięta została królową polskiego
kryminału, nie było zbyt udane. Jej Pochłaniacz zmęczył mnie bardzo i długo nie miałam ochoty na więcej, a drugiej części
przygód Szaszy Załuskiej nie przeczytałam do dzisiaj, choć podobno jest o wiele
lepsza.
Kiedy
jednak w księgarni internetowej Aros pojawiła się promocja na Tylko martwi nie kłamią i Florystkę, gdzie książki kosztowały ok.
8 zł, stwierdziłam, że grzechem byłoby ich nie kupić, tym bardziej, że i tak
składałam zamówienie. Ale ponieważ Bonda ciągle mnie do siebie nie przekonywała,
a pierwszego tomu serii nie wznowiono, książki stanęły na półce nieruszone. Jakież
było moje zdziwienie (i zniesmaczenie), kiedy okazało się, że owszem,
Wydawnictwo Muza wyda pierwszy, „brakujący” tom, ale już w zupełnie innej
szacie graficznej. Przyznam, że nienawidzę takich zagrywek wydawniczych, które
zmuszają czytelnika albo do ponownego zakupu tych samych tytułów (co
zaproponował mi pracownik wydawnictwa w trakcie Targów Książki w Krakowie,
kiedy podczas zakupów na ich stoisku zwróciłam mu na to uwagę) albo do
posiadania na półce zbieraniny różnych egzemplarzy tej samej serii.
Postanowiłam więc, że książki papierowej kupować nie będę i zadowolę się
podarowanym mi ebookiem.
Wszystko
to, aktualne było jednak tylko do czasu, kiedy przeczytałam pierwsze rozdziały Sprawy Niny Frank. Katarzyna Bonda akcję
swojej debiutanckiej książki, wydanej pierwotnie jako Dziewiąta runa, osadziła bowiem w Mielniku – maleńkiej wsi
położonej niedaleko Siemiatycz w województwie podlaskim, gdzie Bug mówi
dobranoc;) Tak się składa, że chociaż jestem ślązaczką z dziada pradziada (no
dobra, przynajmniej z dziada:P), to ta maleńka wioska jest mi szczególnie
bliska – kilkanaście lat temu mój tata wyjechał na kontrakt na Podlasie i
zamieszkał właśnie w Mielniku, gdzie spędziłam z rodziną jedne z najlepszych
wakacji w życiu. Opis wioski przywołał wiele ciepłych wspomnień, a humorystyczne
odniesienie się do tamtejszych realiów i stereotypów sprawiło, że książkę papierową
po prostu kupić musiałam.
Jej
bohater - Hubert Meyer, znany i ceniony w środowisku profiler śledczy, zostaje
wysłany na karny urlop w wiejskie okolice, gdzie zająć ma się sprawą morderstwa
znanej serialowej aktorki Niny Frank. Kobieta znaleziona został martwa w swojej
nadbużańskiej rezydencji, a jej ciało nosiło znamiona przemocy fizycznej i
seksualnej. Zadaniem Meyera było stworzenie profilu psychologicznego mordercy,
co miało pomóc miejscowej policji w wytypowaniu sprawcy i wsadzeniu go za
kratki. Pozornie prosta i oczywista sprawa była jednak o wiele bardziej
skomplikowana niż ktokolwiek mógł przypuszczać, a podejrzanymi okazały się
niezwykle wpływowe osoby ze świata mediów i polityki.
O tym,
czy targany osobistymi problemami profiler dał radę wytypować zabójcę dowiecie się
już czytają książkę, a jak napiszę tylko, że Sprawą Niny Frank Katarzyna Bonda zrehabilitowała się w moich
oczach całkowicie. Tym razem szczerze polubiłam głównego bohatera, co więcej
nabrałam nawet ochoty nie tylko na książki zalegające już na mojej półce, ale również
na Okularnika.
Jako
ciekawostkę dodam tylko, że całą trylogię o Hubercie Meyerze zdążyła już
przeczytać moja mama, która skuszona lokalizacją akcji, postanowiła po raz
pierwszy dać szansę kryminałowi i przepadła – aktualnie czyta już Olgę Rudnicką
i za nich nie chce wrócić do proponowanych jej powieści obyczajowych;)
Jedynym
minusem, poza opisanym już zachowaniem Wydawcy, są ostatnie dwa rozdziały książki.
Wydają mi się one zupełnie niepotrzebne, nie wnoszą nic do fabuły i tylko psują
odbiór całości. Nie jest to jednak wada, która w jakikolwiek sposób wpływałabym
na moją opinię o książce i w najbliższej wolnej chwili z pewnością sięgnę po Tylko martwi nie kłamią. I chociaż
królową polskiego kryminału nadal jest dla mnie Katarzyna Puzyńska, twórczość
Bondy będę od teraz śledziła bardzo dokładnie.