piątek, 29 kwietnia 2016

Amélie Nothomb - „Zbrodnia hrabiego Neville’a”




Czy zastanawiacie się jak spędzić udany majówkowy wieczór? Polecam Wam na tę okazję najnowszą książkę (a może raczej książeczkę) belgijskiego literackiego fenomentu. Amélie Nothomb powróciła w świetnej formie ze Zbrodnią hrabiego Neville’a” która jak zwykle u tej autorki wymyka się utartym schematom i stanowi prawdziwą książkową perełkę.

Hrabia Neville wyprawia przyjęcie. To jego ulubione zajęcie, coś, w czym osiągnął absolutną perfekcję i co wychodzi mu jak nikomu innemu. Planowany event ma być perfekcyjny, będzie to bowiem ostatnia impreza przed sprzedażą rodzinnego pałacu. Zubożały hrabia planuje więc najdrobniejsze szczegóły przyjęcia, tak, aby na zawsze pozostało ono w pamięci okolicznej arystokracji. Kiedy kilka dni przed wydarzeniem hrabia odbiera niespodziewany telefon od wróżki, wszystko nagle ulega zmianie…

Sérieuse, najmłodsza córka hrabiego, postanowiła spędzić noc w lesie i została „uratowana” przez zamieszkującą w pobliżu wróżkę. Rankiem pomocna sąsiadka zadzwoniła do hrabiego i poinformowała go o domniemanej ucieczce córki. Kiedy hrabia odbierał córkę od wyjątkowo wścibskiej wróżki, poznał przepowiednię, która miała całkowicie zmienić bieg wydarzeń…

Otóż, jak dowiedział się hrabia Neville, na zbliżającym się przyjęciu zabije on jednego ze swoich gości. Co prawda, miał on uniknąć wszelkich konsekwencji swojego czynu, jednak już sam fakt takiego towarzyskiego nietaktu, zesłałby go na społeczną banicję… Z przepowiedniami jednak lekko nie jest, a przeznaczenia nie sposób uniknąć, tak więc hrabia czym prędzej przystąpił do stworzenia listy gości, których śmierć szczególnie by go nie obeszła. Kiedy stosowna lista już powstała, zaskakująca rozmowa z Sérieuse, po raz kolejny doprowadziła hrabiego do bezsennych i pełnych zmartwień nocy…

Amélie Nothomb stworzyła krótką opowieść, w której aż skrzy się od wybornego czarnego humoru, kryminalnej intrygi (a raczej jej parodii), nawiązań do klasycznego dramatu, czy wreszcie pastiszu wyższych sfer i ich podwójnej moralności.

Jeżeli znacie wcześniejsze dzieła Nothomb, wiecie już mniej więcej czego po autorce można się spodziewać, i zapewne, podobnie jak ja, nie mogliście doczekać się premiery. Jeśli jednak belgijska pisarka nie jest Wam znana, mogę napisać tylko jedno – zielenieję z zazdrości! Odkrycie czegoś tak świeżego, lekkiego i dobrego literacko jest niesamowitą przyjemnością i jestem pewna, że pisarski kunszt autorki i lekkość jej dzieł, da Wam wiele czytelniczej satysfakcji. 

* przeczytano dzięki uprzejmości Wydawnictwa Literackiego

piątek, 22 kwietnia 2016

Jennifer Klinec - "Tymczasowa żona"


Kiedy sięgałam po Tymczasową żonę miałam wrażenie, że w moje ręce właśnie trafiła kolejna książka będąca próbą naśladowania i żerowania na sukcesie Jedz, módl się i kochaj. Sugerował to już choćby sam podtytuł Miłość i kuchnia w Iranie… Książkę zdecydowałam się jednak przeczytać skuszona piękną okładką i wydawnictwem, do którego mam czytelnicze zaufanie. Liczyłam, że moja ukochana IV Strona nie wydałaby czegoś, co na ich logo nie zasługuje.

Jennifer Klinec w debiutanckiej książce opowiada o swoich kulinarnych podróżach, a przede wszystkim o tej, która całkowicie odmieniła jej życie. Kiedy wyjeżdżała do Iranu bała się, jak odnajdzie się w realiach państwa muzułmańskiego, które tak sztywno przestrzega związanych z religią obostrzeń obyczajowych. Podróżując wcześniej po krajach Bliskiego Wschodu, autorka wybierała te bardziej nowoczesne i prozachodnie, gdzie Europejki nie musiały dostosowywać się do zasad wiążących muzułmanki. Tym razem jednak, pakując okrywającą głowę chustę, Jennifer wiedziała, że niezastosowanie się do panujących w Iranie reguł będzie miało poważne konsekwencje…

Tymczasowa żona to książka nie tylko o kulinariach i odnalezieniu miłości w innym kraju. Takich książek są już setki i przynajmniej ja nie mam ochoty na kolejne odtwarzanie utartego już schematu. To, co mnie spodobało się w książce Jennifer  Klinec, to opisanie procesu dojrzewania do zaakceptowania i poszanowania innej kultury. W lekki i przyjemny w odbiorze sposób autorka opisała jak początkowa niechęć do zakrywania głowy, powoli przeradzała się w chęć ukrycia się za chustą i zrozumienia dla jej znaczenia. Jednocześnie jednak, doskonale ukazane zostały paradoksy obowiązującego w Iranie prawa, które z jednej strony zmusza obywateli do pobożności i skromności, z drugiej jednak pozwala tworzenie instytucji, które pozwalają je łamać, jak choćby zawieranie tymczasowych małżeństw.

Iran opisany w książce wydaje się być fascynującym krajem, pełnym przypraw i smaku, aromatycznym i pięknym. Nie jest to jednak miejsce, do którego w dzisiejszych czasach odważyłabym się pojechać i podziwiam w tym zakresie odwagę autorki. Cieszę się, że książkę przeczytałam, przypomniałam mi oba bowiem, że innych kultur nie należy się bać i tylko otwarta postawa na cudzą kulturę i religię pozwoli nam ją zrozumieć i uszanować.

Podsumowując, przyznam, że książka faktycznie jest babskim czytadłem i love story z jedzeniem i podróżą w tle. Ale w zalewie innych czytadeł wyróżnia się tym, że nie serwuje tanich mądrości rodem z Hollywood, a pokazuje obcą i nierozumianą przez nas kulturę od wewnątrz. Jeśli więc szukacie czegoś, co czyta się szybko i przyjemnie, a jednocześnie z książki można wynieść coś mądrego, to Tymczasowa żona jest dla Was idealna.

Tym z Was, którzy podobnie jak ja, poczują się zawiedzeni brakiem przepisów na kulinarne odkrycia autorki, spieszę donieść, że znajdziecie je na jej stronie internetowej :)

* książka przeczytana dzięki uprzejmości Wydawnictwa Czwarta Strona


poniedziałek, 18 kwietnia 2016

Ingar Johnsrud - "Naśladowcy"


Mój kryzys czytelniczy rośnie w siłę, a stosy książek do przeczytania „na już” piętrzą się niebezpiecznie i grożą zawaleniem się na moją głowę. Mam jednak nadzieję, że wraz z końcem nerwowego oczekiwania na wyniki egzaminu, skończy się też moje roztrzepanie. Byle do środy! A póki co, wracam po tygodniowej nieobecności z recenzją książki, na którą bardzo czekałam i której otrzymanie tuż przed Świętami, było dla mnie najlepszym prezentem od Zajączka.

Naśladowcy Ingara Johnsruda mają doskonały marketing. Vincent V. Severski porównuje autora do „Jo Nesbø w świecie Stiega Larssona”, a jak dobrze wiecie,  ja już wielokrotnie publicznie deklarowałam swoje uwielbienie dla obu tych autorów. Ich zmieszanie powinno doprowadzić mnie do czytelniczej ekstazy, ale czy tak się stało?

Fredrik Beier, komisarz norweskiej policji, a zarazem główny bohater książki, różni się innych kryminalnych gliniarzy. Nie jest alkoholikiem, nie jest też chamski i bezczelny i bynajmniej nie czuje się superbohaterem. Po traumie z przeszłości, w trudnych i stresujących sytuacjach zdarzają mu się ataki paniki, czym zdecydowanie traci w oczach swojego nastawionego na sukces i rozgłos przełożonego. Za jego sprawą nie awansuje i wciąż pracuje w sekcji ds. osób zaginionych. Kiedy jednak zaginięcie swojej córki zgłasza wiceszefowa partii, która wkrótce obejmie władzę w kraju, Fredrik zdaje sobie sprawę, że to śledztwo będzie inne niż zwykle. Tym bardziej, że kilka dni po zgłoszeniu w siedzibie sekty, w której najprawdopodobniej przebywała córka przyszłej wicepremier, dochodzi do brutalnego ataku…

Kto bestialsko zamordował członków sekty? Czym zajmowano się w jej tajnym laboratorium? Kim jest morderca bez twarzy? A w końcu, jak to wszystko łączy się z eugeniką i wydarzeniami z czasów II wojny światowej? Na te i wiele innych pytań, odpowiedzieć będzie musiał Beier i jego współpracownicy na blisko 520 stronach Naśladowców, a wnioski do których dojdą, dalekie będą od tych, które początkowo podsuwa nam autor.

Naśladowcy to bardzo dobry debiut uznanego norweskiego dziennikarza, a zarazem pierwsza część zapowiadanej trylogii. Przemyślana intryga, wielowątkowe śledztwo i ciekawi, autentyczni bohaterowie to niewątpliwie atuty tej książki. Fabularnie faktycznie widzę pewne nawiązania do twórczości Larssona, choć książka, w mojej ocenie, nie jest tak dobra jak Millenium (bądźmy jednak szczerzy, póki co ciężko byłoby mi wskazać coś na tak wysokim poziomie).  Jonhnsrud trzyma jednak niewątpliwie dobry poziom i wiem, że fani gatunku nie będą nią zawiedzeni. Porównaniami do Nesbø jestem jednak szczerze zaskoczona. Ani bowiem język, ani sposób prowadzenia akcji, ani wreszcie sylwetka głównego bohatera, nie są w prozie obu autorów nawet do siebie zbliżone. Zdaję sobie jednak sprawę, że tak jak damskie „kryminalistki” najlepiej sprzedaje porównanie co Camilli Läckberg, tak mężczyzn na wyżyny znosi Jo Nesbø. Ot, czysty marketing.

Mogę jednak z czystym sumieniem napisać, że tak jak w przypadku głośnej kilka miesięcy temu Dziewczyny z pociągu tylko marketing napędzał sprzedaż dość przeciętnej książki, tak w przypadku Naśladowców fabuła broni się sama. I żaden fan skandynawskiego kryminału, czy to w wykonaniu Larssona czy Nesbø, nie będzie książką rozczarowany, tak jak i ja nie byłam.

* książka przeczytana dzięki uprzejmości Wydawnictwa Otwartego

niedziela, 10 kwietnia 2016

Agata Przybyłek - "Nieszczęścia chodzą stadami"




Pamiętacie nieco szaloną blondynkę, którą mąż porzucił z czwórką dzieci, dwoma kotami, ciężarnym psem i dziewczyną syna (również ciężarną)? Iwonka z Nie zmienił się tylko blond wyjechała do rodzinnego domu, gdzie przy pomocy kochających, acz lekko odstających od normy rodziców, doszła do równowagi i poznała mężczyznę, który przywrócił jej wiarę w ludzi. Przy świetnym debiucie Agaty Przybyłek relaksowałam się podczas zeszłorocznego urlopu, rozpoczynając tym samym przygodę z „serią z babeczką” Wydawnictwa IV Strona.

Tym razem, pozostając, pomimo chwilowo niesprzyjającej aury, w wiosennym nastroju, dowiedziałam się, że Nieszczęścia chodzą stadami. I to jakie nieszczęścia! Otóż wyrodna córka (nie kto inny, jak właśnie Iwonka) wyprowadziła się z domu i zabrała ze sobą dzieci. Biedna pani Halinka nijak nie potrafiła się odnaleźć w tym cudem odzyskanym domowym spokoju, w związku z czym zadręczała swojego męża i gosposię nieustannymi lamentami i wyrzutami. Kiedy więc ci, pragnąc pomóc nieszczęsnej kobiecie, zasugerowali, żeby przyjęła do domu kolejną zbłąkaną owieczkę, a przy okazji swoją chrześnicę, która właśnie wraca do rodzinnej wsi z emigracji, Halinka zobaczyła światełko w tunelu. Gdyby tylko wiedziała ona wtedy, że to pociąg…

Marta, po ciężkich przeżyciach, wraca do rodzinnej wsi z dwójką nieślubnych dzieci. Wie, że wkrótce będzie na językach wszystkich jej mieszkańców, w życiu jednak nie spodziewałaby się, że największy problem będzie miała z własną ciotką! Ta, kiedy zobaczyła jej ciemnoskórego synka, zamknęła biedaka w domu, a samą Martusię postanowiła zagłodzić i zniechęcić do rodzinnych stron do tego stopnia, żeby dziewczyna wyjechała z Sosenek jak najszybciej. Odcięła internet, wyłączyła prąd i doskonale udowodniła, że polska gościnność jest mocno przereklamowana. 

Czy książka o ksenofobii, wiejskich plotkach i zabobonach może być zabawna? Agata Przybyłek udowadnia, że tak! Trudne tematy poruszone zostały tutaj z wyjątkową lekkością, a problemy obśmiane i zminimalizowane. Autorka udowodniła, że nie taki diabeł straszny, a ludzie nie tacy źli, jak czasem myślimy. Czytelniczki, poza zdrową porcją śmiechu, będą mogły przeżyć także miłosne wzruszenia i zawieruchy oraz poznać sekretny język kwiatów, na którym nie warto jednak zbytnio polegać. 


Autorka, po udanym debiucie, powróciła z kontynuacją, która trzyma wysoki poziom pierwszej części. Nie jest to może literatura przez duże L, którą krytycy chwaliliby pod niebiosa, ale świetna rozrywka i dobry sposób na odprężenie. Nieszczęścia chodzą stadami to doskonała komedia i lekka powieść obyczajowa, którą nie sposób się nie zachwycić. Także, Drogie Panie, babeczki i kubki w dłoń i marsz do lektury. Śmiech do łez gwarantowany!


 * książka przeczytana dzięki uprzejmości Wydawnictwa IV Strona