WOW! Te trzy litery to najprostszy i najlepszy sposób na
zrecenzowanie „Nie gaś światła” Bernarda Miniera. Czytałam już wcześniejsze książki
tego autora („Bielszy odcień śmierci” i „Krąg”) i chociaż obie czytało się
bardzo dobrze, a fabuła była niezwykle interesująca i dopracowana, to jednak
absolutnie nie mają one porównania z najnowszą książką Francuza. Ta bowiem, już
w prologu, sprawiła, że miałam na łzy w oczach i ciarki na plecach. Niestety nie mogę napisać
nic więcej, żeby nie zepsuć Wam niewątpliwej przyjemności przeżycia tego na
własnej, czytelniczej skórze;)
W „Nie gaś światła” po raz kolejny spotykamy policjanta z
Tuluzy Martina Servaza, jednak nie jest on tym razem postacią pierwszoplanową. Akcja
rozgrywa się bowiem wokół Christine -
pochodzącej z dobrego domu dziennikarki radiowej, szczęśliwej narzeczonej i
szanowanej obywatelki. Poznajemy ją w momencie, kiedy jej życie zamienia się w
koszmar, z jakiego nie ma możliwości się wybudzić… Podobnie jak ona
zastanawiamy się, która z pojawiających się w książce postaci jest godna zaufania
i może pomóc bohaterce, a kim jest obłąkany
psychopata czyhający na jej życie.
Książka jest doskonale skonstruowanym, pełnym napięcia i
dramatyzmu thrillerem psychologicznym. Co najgorsze, jest też do bólu realna.
Składnia do przeprowadzenia analizy własnego życia i jego bezpieczeństwa,
pokazując po jak kruchym lodzie skradamy się każdego dnia. Jest też doskonałą
lekcją życiowej siły i nauczką na przyszłość. To kim jesteśmy, nie zależy
bowiem tylko od nas…
„Nie gaś światła” jest jednak przede wszystkim doskonałą
rozrywką dla fanów gatunku. Pełna zwrotów akcji historia zaskakuje czytelnika
nie raz, a rozwiązanie zagadki nieustannie umyka nam sprzed nosa.
Dużą zaletą książki jest również fakt, iż nie jest ona
mocno powiązana z wcześniejszymi częściami serii i spokojnie to właśnie od niej
można rozpocząć przygodę z Bernardem Minierem. Zapewniam, że warto!