Są książki, które zaskakują. Które opisem czy fabułą wydają
się „nie z naszej bajki” i po które pewnie byśmy nie sięgnęli, gdyby nie
rekomendacja osoby o podobnym guście czy zwykły przypadek. Tak właśnie u mnie
było z najnowszą książką Nataszy Sochy Dwanaście niedokończonych snów.
Reklamowana jako opowieść świąteczna, pomiędzy wieloma innymi propozycjami na
ten okres roku, nie zwróciła mojej uwagi, choć pozostałe książki autorki
uwielbiam! Niestety, zeszłoroczne Biuro przesyłek niedoręczonych, choć
przyjemne i lekkie w odbiorze, nie zachwyciło mnie tak bardzo, jak na to
liczyłam i w połączeniu z okładkowym opisem najnowszej książki, sprawiło, że
nie wpisałam tej ostatniej na listę tegorocznych bożonarodzeniowych lektur. Dzięki
uprzejmości autorki i wydawnictwa Pascal, Dwanaście niedokończonych snów
niespodziewanie pojawiło się jednak na mojej półce i muszę wyznać, że to
najlepsza z przeczytanych przeze mnie tegorocznych świątecznych historii.
Momo, niespełna trzydziestoletnia ekscentryczna właścicielka
galerii z równie ekscentrycznymi ręcznie wykonanymi eksponatami, w których
zwykłym przedmiotom nadawane jest drugie życie – całkowicie niezgodne z ich
pierwotnym przeznaczeniem, prowadzi dość monotonne życie. Unika kolorów,
ubierając wyłącznie neutralną czerń i urządzając mieszkanie w bieli, stroni od
nowych znajomości i rozrywek. Po rozpadzie małżeństwa zamknęła się szczelnie w
kokonie własnych fobii i narzuconych sobie ograniczeń, izolując się niemal
całkowicie od zewnętrznego świata. Tymczasem w jej życiu pojawiają się sny,
których znaczenia dziewczyna nie potrafi zrozumieć i które nagle, w zupełnie
niespodziewanych momentach, urywają się, zostawiając Momo z pytaniami o
przesłanie i obietnicę, którą ze sobą niosą.
„Tyle że człowiek zazwyczaj wstydzi się swoich snów, nie przywiązuje do nich wagi lub sądzi, że to nic nieznaczący teledysk, poskładany z poszczególnych obrazów, które zobaczył w ciągu dnia. A tymczasem noc nakarmiona jest wszystkim tym, co nas boli. Co doskwiera, kłuje, czego się człowiek chciałby nauczyć, ale nie ma odwagi. Przez co płacze, choć czasem bardzo powściągliwie. W łóżku nie tylko się śpi. W łóżku człowiek przechodzi psychoanalizę, choć często zupełnie nie zdaje sobie z tego sprawy.”
Tytułowe dwanaście niedokończonych snów zabiera bohaterkę w
podróż, w której odkrywa ona, że jest innym człowiekiem, niż dotychczas
myślała. Że nie trzeba w życiu bać się kolorów, spontaniczności czy braku
planów. Że można otworzyć się na nieznane i czerpać z życia pełnymi garściami.
I że każda historia zasługuje na opowiedzenie, a prawda nie zawsze jest taka,
jaką na pierwszy rzut oka się wydaje. I że warto ją odkryć, tylko po to, by móc
znowu zacząć oddychać pełną piersią.
Niewątpliwą zaletą najnowszej powieści Nataszy Socha są jej
bohaterowie. Postacie nietuzinkowe i wykradające się wszelkim schematom.
Ekscentryczna Momo, nieco dziwaczny Seweryn czy wreszcie ciotka Rebeka, która
nie raz rozbawiła mnie do łez i której ironiczne poczucie humoru i dystans do
rzeczywistości, całkowicie podbiły moje serce. I choć w książce znalazłam
metafizykę i odrobinę magii, której tak bardzo się obawiałam czytając jej opis,
to dodaje ona wyłącznie smaczku całej historii.
Dwanaście niedokończonych snów to mądra historia o
dojrzewaniu do życia, opowiedziana w zupełnie nieoczywisty sposób. Nie ma w
niej banału, przesadnej słodyczy i lukru, którego nie brakowało w wielu
świątecznych historiach, które tego roku przeczytałam. Jest za to dojrzała
mądrość, odrobina niebanalnego humoru i historia, która niepostrzeżenie
pochłania czytelników i wciąga ich w książkowy świat. Co najważniejsze – wbrew okładce
i zimowej aurze powieści, książkę przeczytać można o dowolnej porze roku i sprawdzi
się ona równie dobrze, jak podczas zimowych wieczorów. W każdym czasie wyciągniemy
z niej tę samą lekcję, której Momo udziela starsza pani znana już czytelnikom Biura
przesyłek niedoręczonych:
„Podobno każdy człowiek ma kilka punktów zwrotnych w swoim życiu. To one zapoczątkowują nowy cykl, nowe ja. Nie można ciągle tkwić w jednym miejscu, nie można siedzieć na tym samym krześle. Ilość dni, które wypełniają nasze życie, stale się zmniejsza, a przecież nie o to chodzi, żeby tylko zrywać kartki z kalendarza.”
* książka przeczytana dzięki uprzejmości autorki oraz wydawnictwa Pascal
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz